robotą swą lub tak pogrążona w myślach, że nic wcale nie widziała, co się w koło niej działo. Teraz spojrzała przed siebie mętnemi oczami i zobaczyła Klarę. Nie zerwała się jednak z siedzenia i nie poskoczyła ku siostrze. Powstała zwolna, położyła robotę swą na stołku i zwolna postąpiła kilka kroków.
— A! to ty, Klaro! rzekła, przyczem wysunęła ku przybyłej rękę białą, bardzo chudą, z palcami igłą nakłutymi.
Teraz całą postacią wysunęła się na światło przez okna płynące, a Marta orzuciwszy ją spojrzeniem poznała w niej ową młodą dziewczynę, którą spotkała na wschodach informacyjnego bióra wtedy, gdy przybywała tam po raz pierwszy. Emilia tę samą nawet co wtedy miała na sobie suknię, tylko że przez trzy upłynione miesiące suknia wyszarzała się bardziej, świeciła tu i owdzie naprawkami i łatami, a twarz młodej dziewczyny pobladła i schudła. Odzież i powierzchowność jej objawiały zarazem, że życie przedwcześnie zaczęło i szybko odbywało na niej złowrogi proces niszczenia.
Dwie siostry podały sobie ręce, przywitanie ich było krótkie i milczące. Emilia odeszła na opuszczone przed chwilą swe miejsce, Klara zwróciła się do naczelniczki zakładu.
— Pani Szwejc! rzekła, oto jest pani
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/187
Ta strona została przepisana.