Marta Świcka, która życzy sobie znaleźć u pani robotę.
Szwejcowa od kilku już chwila patrzała na Martę, ale wyrazu oczu jej nie można było dojrzeć, bo okryte one były okularami. Głos jej przecież brzmiał bardzo uprzejmie, słodko, nieledwie czule, gdy na odezwę Klary odpowiedziała.
— Bardzo wdzięczną jestem pani... jakże? pani Świckiej, że pomyślała o skromnym moim zakładzie, ale doprawdy... tyle już mam robotnic, że nie wiem, czy będę mogła...
Marta chciała coś mówić, ale Klara pociągnęła z lekka rękaw jej okrycia i szybko wpadła jej w mowę.
— Moja pani Szwarc, rzekła z rezolutnością osoby zupełnie niezależnej, a poniekąd wyższość swą czującej, po co tu daremnie słowa tracić? To samo mówiłaś pani Emilce, kiedy poraz pierwszy tu przyszła, a jednak przyjęłaś ją... cała rzecz w tem, żeby zgodzono się na jak najmniejszą opłatę, nieprawdaż?
Szwejcowa uśmiechnęła się.
— Panna Klara zawsze żywego temperamentu, rzekła z jednostajną słodyczą, porównywasz pani opłatę, jaką pobierają robotnice u pani N., z tą, jaką dać może biedny nasz zakład i dlatego wydaje się pani, że płacimy zbyt mało...
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/188
Ta strona została przepisana.