dająca chleb czarny ciału, ducha trzymająca na żelaznej uwięzi wiecznej i nigdy dostatecznie nie zadowolnionej potrzeby ciała.
Był to szczebel nakoniec, na którym pająki snuły gęste pajęczyny i oplątywały muchy dobrowolnie ku nim zlatujące, na którym panowała krzywda i gniotła głowy kornie, w uznaniu nieudolności własnej schylone.
Nigdy, przenigdy, ani w dniach pomyślności i dostatku, ani w chwili zapadnięcia w samotność i ubóstwo, ani nawet w porze, w której próbowała wstępować na różne drogi i ze wszystkich po kilku krokach uczynionych cofać się musiała, Marta nie wyobrażała sobie, aby siły jej były tak słabe, wiedza tak ograniczoną, aby zstąpienie w tak nizkie sfery przeznaczeniem jej być mogło.
Przeznaczenie to przyjęła ona z gorączkowym pośpiechem, i zupełną i stanowczą gotowością, a jednak było ono dla niej niespodzianką: cokolwiek w dniach ubiegłych przygotować ją doń mogło — było ono zawsze niespodzianką.
Tłumem gwarnym, kłótliwy, posępnym tłumem cisnęły się myśli nowe, dotąd nieznane, do głowy młodej kobiety siedzącej w wielkiej, mrocznej, wilgotnej izbie ulicy Freta nad kawałem płótna, które zszywała pilnie podnosząc i w dół opuszczając rękę w jednozgodny
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/193
Ta strona została przepisana.