Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/195

Ta strona została przepisana.

Suknie ich były podarte, błotem ulic poplamione; włosy ich zaledwie przyczesane, w bezkształtny kłąb z tyłu głowy zwinięte, rozsypywały się w nieładzie po chudych szyjach, i tylko kiedy niekiedy jeszcze jakiś płócienny, lecz nieskażonej białości kołnierz, jakaś obrączka ślubna na palcu połyskująca i złotymi połyskami całej znędzniałej postaci urągać się zdająca, przypominały jakieś przyzwyczajenia dawne, jakieś uczucia i związki serdeczne, które upłynęły w dal niedościgłą, na zbyt wartkiej fali niepowrotnej przeszłości. Były to istoty, które już zmęczone krótką przebytą drogą, omdlałe na sercu i umyśle, z chorem ciałem a w niem z konającem duchem wlokły ciemne, ciężkie, beznadziejne swe istnienia, milczeniem, niby ostatnią przez los im zostawioną szatą, osłaniając upornie poranione swe wnętrza. Nie one jednak, nie te omdlałe ciała i śmiertelnie smutne duchy przedstawiały w pracowni Szwejcowej widok najsmutniejszy. Najbliżej okien, nakształt niewolnych ptaszków pomiędzy kratami klatki szukających blasku dziennego, umieszczały się robotnice młodsze od innych, jeżeli nie latami życia to latami cierpień, z większą żywotnością w charakterach, z uporczywszemi pragnieniami w piersiach, z uśmiechem, który dławiony i powściągany, skonać jednak nie chciał ani w sercu ani na