Jakaż to była myśl błaha, nizka, sucha, czołgała się po ziemi wtedy, kiedy niebo zimowe przeczystym jaśniało lazurem, krzepła śród chłodu cyfr wtedy, gdy w obec zbliżania się roku nowego ludzkość kipiała pragnieniami, uczuciami, nadziejami...
Tak; był to w istocie akt duchowny spełniający się we wnętrzu istoty ludzkiej wielce prozaiczny i poziomy, był to groszowy i szelągowy rachunek ubóstwa...
Nie zawsze przecież myśli Marty czołgały się tak nizko; była pora, w której i ona oczy swe podnosiła ku lazurom, z bijącem sercem i z uśmiechem nadziei witała zstępujący na świat rok nowy. Przypomniała sobie o tem w tej chwili. Podniosła powieki i spojrzeniem powiodła do koła. W oczach jej, w których zrazu widać było tylko frasunek z zestawiania i kombinowania groszowych cyfr wylęgły, zagrały teraz światła podnoszących się w piersi uczuć. Była to naprzód tęsknota, potem żal, nakoniec niecierpliwy bunt ducha gnębionego fatalną jakąś koniecznością, z którą jednak stałego dotąd nie zawarł sojuszu. Zapadłe oczy Marty błysnęły gorącymi ogniami, coś w niej podniosło się, krzyknęło bolem, zajęczało trwogą, zbuntowało się nie wyczerpaną jeszcze dotąd energią woli. Przystanęła chwilę, podniosła głowę i drżącemi ustami szepnęła: — nie!
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/204
Ta strona została przepisana.