Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/208

Ta strona została przepisana.

nazajutrz Marta zapytała o nią towarzyszki, z kilkunastu ust rozszedł się po sali stłumiony, niemniej przeszywający szept: umarła! Umarła? A jednak Marta wiedziała o tem, iż liczyła sobie 26 lat zaledwie, i że kędyś na poddaszu lub w suterynie, żyło i każdodziennie powrotu jej oczekiwało dwoje małych dzieci... „Co stało się z jej dziećmi?“ z gorączkową ciekawością pytała towarzyszek młoda matka ślicznej czarnookiej dziewczynki. Odpowiedź, jaką otrzymała, zabrzmiała w jej uchu ostro, dziko.
„Dziewczynkę przyjęto do ochronki, chłopiec kędyś zginął.“ Do ochronki? a więc na bary dobroczynności publicznej, w ręce ludzi obcych, na przyszłość niepewną. Zginął? gdzież się mógł podziać? W dziecięcej naiwności szukał może matki, którą zniesiono z wysokiego poddasza, i śród ośnieżonych ulic, w mroźną noc zimową umarł kędyś pocichu, przykryty całunem białej zamieci lub, o zgrozo! połączywszy się z rówiennymi sobie wyrzutkami społeczeństwa...
Dłużej Marta myśleć nie mogła o posępnej tej historyi, w której odźwierciedlała się może własna jej przyszłość. Własna? O, mniejsza o to! Ukochane przez nią istoty były już poza światem, czuła się znużoną, śmiertelnie smutną i z rozkoszą może zamknęłaby oczy do snu wiekuistego, w którym wiara przy-