Księgarz skłonił się.
— Tak, przerwał. Pan Świcki pozostawił przyjazne i pełne szacunku wspomnienie u wszystkich, którzy znali go bliżej.
— Przypomniałam sobie, ciągnęła Marta, że kilka razy przyjmowałam pana w domu moim, jako miłego gościa...
Księgarz skłonił się znowu z uszanowaniem.
— Wiem o tem, że jesteś pan nietylko księgarzem, ale i wydawcą... że zatem...
Głos jej słabł i cichł stopniowo, umilkła na chwilę. Nagle podniosła znowu głowę, splecione dłonie wyciągnęła nieco przed siebie i odetchnęła głęboko parę razy.
— Daj mi pan pracę jaką... wskaż drogę... naucz mię, co mam czynić!...
Księgarz wydawał się w istocie nieco zdziwionym. Patrzał przez chwilę na stojącą przed nim kobietę wzrokiem uważnym, niemal badawczym. Ale piękna i młoda twarz Marty nie przedstawiała bynajmniej trudnej do odczytania zagadki. Bieda, niepokój, daremne pragnienia i gorące błaganie zakreśliły ją bardzo czytelnemi znakami. Rozumne siwe oczy księgarza badawczo z razu, a nawet nieco surowo patrzące z pod szlachetnego czoła miękły zwolna, aż w smutnem zamyśleniu okryły się powiekami. Przez chwilę pomiędzy dwojgiem tych ludzi panowało milczenie. Księgarz przerwał je pierwszy.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/213
Ta strona została przepisana.