Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/215

Ta strona została przepisana.

siebie i dzieci swe dźwigają z niedoli, dlaczegoż ja uczynić tego nie mogę? O, panie! bieda ciężką jest do przeniesienia zapewne, ale czuć się przeciwko niej bezsilną, porywać się do wszystkiego i zewsząd odchodzić z poczuciem własnej nieudolności, cierpieć i drogą istotę widzieć cierpiącą dziś, i myśleć, że cierpienie to trwać będzie jutro, pojutrze, zawsze, i powiedzieć sobie: przeciw cierpieniu temu ja nic nie mogę, o to męczarnia taka, dla której jedna jest tylko nazwa: życie ubogiej kobiety!
Marta wypowiedziała słowa te szybko i z ogniem. Przy ostatnich wyrazach głos jej stał się cichszym i dwa strumienie łez z niepodobną do powstrzymania gwałtownością oblały jej policzki. Zakryła twarz chustką i przez chwilę stała nieruchoma, walcząc wyraźnie ze łzami, które ustać nie chciały, poskramiając łkania, które coraz silniej wstrząsały jej piersią. Po raz to pierwszy dopiero zapłakała wobec świadka; po raz pierwszy głośną skargą wypowiedziała to, co nosiła w sobie oddawna. Nie była już ani tak silną ani tak dumną jak wtedy, kiedy w domu Rudzińskich z suchem okiem i spokojną twarzą dobrowolnie zrzekła się pracy, której wykonywać nie mogła.
Księgarz stał za kontuarem z rękami na