jej miały zbawienie. Po drodze jednak wstąpiła do małego sklepu z obuwiem i kupiła parę malutkich trzewiczków. Kiedy nakoniec wbiegła w bramę wysokiej kamienicy przy ulicy Piwnej stojącej, nie poszła wprost na wschody, ale skierowała się w głąb dziedzińca ku małym drzwiczkom mieszkania stróża. Tam bowiem pod opłacanym przez Martę dozorem żony stróża, Jancia przepędzała codziennie długie godziny, w których matka jej szyła w zakładzie Szwejcowej. W powierzchowności dziecka zaszły przez czas ubiegły większe jeszcze i głębsze zmiany niż w powierzchowności matki. Policzki Janci wklęsły i chorobliwą okryły się żółtością; żałobna, zrudziała i w kilku miejscach rozdarta jej sukienka zwisała na wychudłem ciałku, czarne oczy rozszerzyły się, utraciły dawny blask i ruchliwość, a w wyrazie swym posiadały tę niemą bolesną skargę, którą odznacza się wzrok dzieci gnębionych fizycznie i moralnie.
Ujrzawszy matkę, Jancia nie rzuciła się jej na szyję, nie zaszczebiotała jak bywało dawniej, nie klasnęła w drobne dłonie. Ze schyloną główką i chudemi, zziębniętemi rączkami zaciśniętemi w koło wełnianej chusteczki, którą się otulała, weszła z matką do izby na poddaszu i usiadła wnet na ziemi przed pustym kominem w postaci skurczonej
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/222
Ta strona została przepisana.