i znękanej. Marta położyła książkę na stole i wydobyła parę polan z za pieca. Jancia wodziła za nią swemi przygasłemi i rozszerzonemi źrenicami. Czy nie pójdziesz już dziś nigdzie, mamo? ozwała się po chwili głosem, którego dźwięk stłumiony i poważny rażący stanowił kontrast z drobną, dziecięcą postacią.
— Nie, dziecko moje, odpowiedziała Marta, nie pójdę już dziś nigdzie. Jutro wielkie święto i dziś popołudniu nie kazano nam przychodzić.
Mówiąc to Marta położyła drewka na kominku i przyklękłszy chciała uścisnąć małą córkę.
Zaledwie jednak dotknęła jej ramienia, z ust Janci wyrwało się syknięcie bólu. Co ci to? zawołała Marta.
— Boli mię tu, mamo! bez skargi w głosie, ale bardzo cicho odparło dziecię.
— Boli cię! dlaczego? jak dawno? troskliwie dopytywała się matka. Jancia milczała i siedziała nieruchoma ze spuszczonemi oczami. Blade usteczka jej tylko drżały trochę jak bywa zwykle u dzieci, gdy płacz gwałtowny powstrzymać usiłują. Martę niepokoiło uparte milczenie dziecka więcej może nić ból objawiony. Szybko rozpięła luźno zwisający mały stanik i osunęła go z jednej ręki dziecka. Na chudem białem ramieniu obnażonem ręką matki czerniała ciemno-sina plama. Marta
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/223
Ta strona została przepisana.