Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/224

Ta strona została przepisana.

splotła kurczowo ręce. Okropna jakaś myśl przejść jej musiała przez głowę. — Czy upadłaś albo uderzyłaś się? zapytała zcicha z oczami wlepionemi w ciemne piętno. Jancia milczała jeszcze chwilę, nagle podniosła spuszczone powieki i ukazała źrenice oszklone łzami. Wciąż jednak wstrzymywała się od płaczu, drobna pierś jej pracowała gwałtownie, cienkie usteczka drżały jak listki.
— Mamo, szepnęła po chwili chyląc się ku matce, siedziałam dziś tam przy pieciu... zimno mi było... Antoniowa niosła wodę do ognia... zaczepiła się o moją sukienkę, wodę rozlała i ze złości uderzyła mię tak mocno... mocno...
Ostatnie wyrazy wymówiła bardzo cicho, głową i piersią przylgnęła do piersi matki i drżała całem ciałem. Marta nie wydała jęku ni krzyku, twarz jej wyglądała przez chwilę jak skamieniała, ale pobladłe wargi zwierały się coraz silniej i z oczu nieruchomo zapatrzonych w przestrzeń buchało coraz jaskrawsze posępniejsze światło.
— Ach! jęknęła nakoniec i pałające czoło objęła splecionemi dłońmi. W krótkim jęku tym zabrzmiał gniew głuchy i boleść bez granic. Przez parę minut matka i dziecię tworzyły grupę dwóch piersi, ściśle do siebie przyciśniętych, dwóch twarzy, z których jedna