kobieca z suchem i posępnie płonącem okiem, pochylała się nad drugą dziecięcą, bledziuchną i łzami zalaną. Po chwili dopiero Marta odjęła dłonie od czoła i opuściła je na głowę córki. Odgarniała z czoła poplątane jej włosy, ścierała łzy z chudych policzków, zapinała u piersi mały staniczek, rozgrzewała w dłoniach zziębłe drobne ręce. Wszystko to czyniła w milczeniu. Parę razy otworzyła usta jakby chciała coś powiedzieć, ale niestawało jej zapewne głosu. Powstała nakoniec z ziemi i podniosła Jancię. Posadziła ją na łóżku i wydobyła z kieszeni zawinięte w papier trzewiczki.
Na ustach jej leżał teraz uśmiech, dziwny uśmiech! Było w nim coś sztucznego, ale zarazem i coś bardzo wzniosłego, obok wysilenia woli widać w nim było miłość i męstwo matki, która własne bole przerabia na uśmiechy, aby osuszyć nimi łzy swego dziecięcia...
Dzień skończył się, zegary miejskie ogłosiły północ, a w izbie na poddaszu paliła się jeszcze lampa; izba ta wyglądała teraz smutniej jeszcze jak wtedy, gdy młoda wdowa po raz pierwszy próg jej przestępowała. Nie było już w niej szafy, ani komody, ani dwóch skórzanych tłomoczków. Pierwsze dwa przedmioty wraz z dwoma nowemi krzesłami lokatorka oddała rządcy domu, nie mogąc za najmowanie ich płacić dłużej, drugie sprzedała w dniach
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/225
Ta strona została przepisana.