silnych mrozów, aby za otrzymane pieniądze przysporzyć opału. Pozostało w izbie jedno tylko łóżko, na którem w tej chwili owinięta czarną chustką matczyną spała Jancia, dwa krzeszła kulawe i jeden na czarno pomalowany stolik. Oblana białem światłem lampy i otoczona grubym uplotem czarnych warkoczy, twarz siedzącej przy stole kobiety w pięknych i surowych rysach występowała z półmroku. Marta nie pracowała jeszcze, chociaż wszystkie materyały przyszłej jej pracy książka, papier, pióro, leżały przed nią. Ale pochwyciło ją nieodparte nieprzezwyciężone marzenie. Niespodziane, świetne perspektywy stworzyły się przed jej oczami, nie mogła od nich oderwać ciemnością zmęczonego wzroku. Nie była już tak pełną ufności jak wtedy, kiedy przed tym samym stolikiem zasiadła z ołówkiem w ręku, ale nie miała dość siły, aby słuchać poszeptów zwątpienia. Były one w niej, te poszepty, ale ona odwracała od nich ucho a natomiast wsłuchiwała się wciąż w napełniające myśl jej słowa księgarza. Ze słów tych snuła się długa przędza złotych rojeń kobiety, matki. Módz wykonywać pracę miłą, acz trudną, podnoszącą ducha i odpowiadającą najgłębszym jego potrzebom, jakaż to rozkosz! Zapracować przez kilka tygodni 600 złotych — co za bogactwo! Gdy raz już zostanie taką bogatą wielką panią,
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/226
Ta strona została przepisana.