wtedy oczy swe do snu pokrzepiającego, z jakąż rozkoszą otworzy je co rano, witając nowy dzień trudów i obowiązku, lecz zarazem spokoju i zadowolenia! Z jakąż dumą wejdzie wtedy pomiędzy ludzi, czując, że jest im równą w sile i godności człowieczej, z jak ulżonem i błogo z rozrzewnionem sercem uklęknie na grobie człowieka, którego kochała i wiecznie oczom jej przytomnemu obrazowi jego powie: zostałam godną ciebie! nie uległam złej doli! uniknęłam śmierci z głodu i życia z jałmużny! Potrafiłam osłonić opieką i wychować dla przyszłości dziecię twoje i moje! Potem...
Tu oczy Marty spotkały obok niej wiszący na ścianie obrazek. Był to rysunek ów odrzucony przez pracodawców i zwrócony jej przez nich. Przyozdobiła nim biedną nagą izdebkę a teraz utopiła w nim cicho gorejące oczy. Domek nały wiejski, rozłożyste drzewo, ptaszyna śpiewająca nad krzakiem bzowym, przeźroczyste powietrze wsi i głęboka cisza pól woniejących... O Boże! gdyby tyle zapracować mogła, aż tyle, iżby podobny kącik skromny, świeży, zielony, iżby mógł stać się jej własnością! Będzie już wtedy podeszłą w wieku kobietą, wietrzyk szemrzący w gałęziach ochłodzi trudem życia uznojone jej czoło, zmęczone oczy pić będą barwę świeżej zieleni, a ptaszek, który śpiewał, gdy była w kolebce, nad głową
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/228
Ta strona została przepisana.