jej usypiającą snem wiekuistym wydzwoni ostatnią dla niej pieśń tej ziemi.
Tak roiła kobieta uboga. Nocy tej w izbie na poddaszu lampa nie gasła aż do świtania. Marta czytała książkę, którą na obcą mowę przełożyć jej polecono. Czytała zrazu powoli, z uwagą, potem z zapałem, z gorączkowem niemal zajęciem. Zrozumiała myśl twórcy, przedmiot pisma przeniknął jej umysł, jasny i wyraźnie stanął przed oczami. Pojęcie jej stało się niby elastyczne koło i coraz obszerniejszą, kompletniejszą obejmowało całość, intuicya, ten rzadki i wysoki dar z człowieka czyniący półboga podniósł się z głębokości ducha młodej kobiety i szeptał jej do ucha słowa nieznanych dotąd zagadnień.
Dzień był biały, gdy Marta zgasiła lampę i pochwyciła pióro. Pisała, a kiedy niekiedy odrywając oczy od papieru, przenosiła je w stronę izby, w której stało łóżko z uśpionem dziecięciem. Przy białem świetle zimowego poranku Jancia wyglądała blado i cierpiąco. Gdy pierwszy promień słońca wniknął do izby otworzyła oczy. Wtedy matka powstała, uklękła przy łóżku i otaczając ramieniem nawpół uśpione ciałko dziecka pochyliła na poduszkę zmęczoną, gorącą głowę.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/229
Ta strona została przepisana.