Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/233

Ta strona została przepisana.

była dała za to, gdyby widzieć mogła w tej chwili fizyognomią jego? Jestże ona zadowoloną lub zasępioną, surową lub obiecującą spełnienie jej nadziei? Biały dzień wnikał do izby, gdy Marta oparta o poduszkę, oczami, które przez noc całą nie zamknęły się ani na chwilę, wpatrywała się w widniejący za drobnemi szybami kawałek nieba. W oczach tych rozwartych szeroko, nieruchomych, pod bladem czołem malowało się głębokie błaganie, tryskała z nich niema, lecz gorąca modlitwa. O godzinie 8-mej miała według zwyczaju udać się do szwalni, ale nogi tak drżały pod nią, głowa jej tak płonęła i piersi tak bolały, że opuściła się na stołek, czoło objęła dłońmi i powiedziała sobie: nie mogę. Wstając, czesząc swe długie jedwabiste włosy, wkładając żałobną zestarzałą suknię, sporządzając napój poranny dla dziecka i nawet rozmawiając z Jancią, wciąż jedną myśl miała w głowie: przyjmie pracę moją czy nie przyjmie? umiem prace takie spełniać, czy nie umiem? „Kocha, nie kocha“ szeptała urocza Gretchen obrywając z kolei śnieżne listki polnej astry. „Umiem... nie umiem“ — myślała uboga kobieta, rozpalając na kominie dwa biedne polana, warząc nędzną strawę, zamiatając posępną izbę i tuląc do piersi blade ukochane swe dziecię. Któż zdoła na pewno określić, w której z dwóch tych