charakterowi Marty, stajały w części w stopniowo nabywanem przyzwyczajeniu do nieustannie przenoszonych upokorzeń, pozostało ich w niej jednak tyle jeszcze, że po kilkunastu sekundach zdołała podnieść głowę, zatrzymać łzy pod powieką i dość jasnem nawet wzrokiem spojrzeć na księgarza. Wzrok ten wyrażał błaganie, niestety! znowu błaganie, a więc upokorzenie!
— Panie, rzekła, byłeś dla mnie tak dobry, a że z dobroci twej pożytku odnieść nie mogłam, moja to już wina...
Zatrzymała się nagle. Wzrok jej stał się szklanym i wewnątrz cofniętym. — Czy moja? szepnęła bardzo cicho tonem pytania. Pytanie to zadawała widocznie samej sobie, problemat społeczny, którego była jedną z przedstawicielek i ofiar, ujmował ją coraz ściślej w twarde ramiona i rozkazywał jej spoglądać w straszliwe swe oblicze. Otrząsła się jednak szybko z mimowolnej zadumy. Rozjaśniony znowu wzrok podniosła na twarz stojącego przed nią człowieka.
— Czy nie mogłabym uczyć się teraz jeszcze? Czy niema żadnego na świecie miejsca, w którembym czegokolwiek wyuczyć się mogła? Powiedz mi pan, powiedz, powiedz!
Księgarz nawpół był zmieszany, nawpół wzruszony...
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/239
Ta strona została przepisana.