— Pani, odpowiedział, czyniąc gest pożałowania, o żadnem miejscu takiem nie wiem. Jesteś pani kobietą. W tej chwili wyszedł z sąsiedniej sali i zbliżył się do księgarza jeden z subjektów z jakimś długim rejestrem czy rachunkiem w ręku.
Marta wzięła rękopism swój i odeszła. Kiedy na pożegnanie podała księgarzowi rękę, palce jej były zimne jak lód i zesztywniałe, twarz posiadała nieruchomość marmuru, i tylko na ustach jej drżał wciąż migotliwy, przejmujący uśmiech, zdający się w nieskończoność powtarzać słowa tylko co wymówione. Zawsze to samo! Zaledwie drzwi zamknęły się za Martą, niemłody mężczyzna z łysą głową i wielką twarzą rzucił na stół książkę, w której zdawał się dotąd być zagłębionym, i wybuchnął głośnym śmiechem.
— Z czego się pan śmiejesz? ze zdziwieniem zapytał księgarz podnosząc oczy z nad rejestru podanego mu przed chwilą.
— Jakże się tu nie śmiać! zawołał mężczyzna a oczy jego błyskaly z za grubych i mętnych szkieł serdeczną wesołością, jak się tu nie śmiać! Zachciało się jejmości zostać literatką, autorką! No proszę! cha, cha, cha! ależ dałeś jej pan odprawę! Miałem doprawdy ochotę porwać się z krzesła i uściskać cię za to!
Księgarz patrzył na gościa swego surowym trochę wzrokiem.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/240
Ta strona została przepisana.