Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/245

Ta strona została przepisana.

szczęśliwi! szepnęła i ogarniając znowu wzrokiem wspaniałą budowę, którą zostawiał już poza sobą, dodała: Czemuż ja tam nie byłam? Czemuż ja tam teraz być nie mogę?
Nie mogę? myślała dalej, dlaczegoż nie mogę? Nie mam prawa, dlaczego nie mam prawa?
Jakież to są te tak bezgraniczne różnice, które zachodzą pomiędzy mną i tymi ludźmi? Dlaczego otrzymują oni to, bez czego żyć tak trudno, a ja nie otrzymałam i otrzymać nie mogę?
Poraz pierwszy w swem życiu w piersi Marty podniosła się fala palącego oburzenia, głuchego gniewu, gorżkiej zazdrości. Zarazem doświadczyła uczucia niewysłowionej, gniotącej pokory. Zdawało jej się, że najlepiejby uczyniła, jeśliby w tej chwili upadła na kamienie chodnika twarzą ku ziemi, pod stopy przechodniów. Niechby mię deptali! pomyślała, czegożem więcej warta, ja, niedołężna, do niczego niezdatna, nikczemna istota!
Ostatni wyraz tej myśli przebrzmiewał w jej głowie, gdy zwój papieru, który niosła, wymknął się z jej dłoni i upadł pod stopy.
Zeszyt padając roztworzył się, nachyliła się, aby go podjąć, i na tle zakreślonej przez nią karty ujrzała dwa trzyrubowe papierki. Był to dar litościwego księgarza, który odrzu-