Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/246

Ta strona została przepisana.

cając nieudolną pracę kobiety, pragnął jednak dać jej czynny dowód swej litości. Marta wyprostowała się z zeszytem w jednem ręku, szeleszczącymi papierkami w drugiem. Oczy jej miały w tej chwili blask ostry i przeszywający, pierś drżała tłumionym głuchym śmiechem.
— Tak! wymówiła głośno prawie, im nauka i praca, mnie — jałmużna...
Wyrazy syczały w ustach jej tak prawie białych jak papier, który trzymała w dłoni. Dobrze! szepnęła po chwili, niech i tak będzie! Dlaczego nie dali mi tego, czego dziś wymagają odemnie, tego, czego mi nie dali! Niech teraz dają pieniądze... tak... pieniądze... darmo... będę brała... niech dają...
Szybkim, nerwowym ruchem wsunąła asygnaty w kieszeń zniszczonej sukni i zachwiała się na nogach. Teraz dopiero, gdy duch jej wtrąconym został na nowo w odmęt strasznej burzy, ciało przypomniało jej, że była głodną, że kilkadziesiąt nocy spędziła nad pracą, która nie przydała się na nic. Nie mogła iść dalej. Przez mgłę, która wzrok jej przysłaniała, ujrzała przed sobą wschody. Były to wschody św. Krzyskiego kościoła. Osunęła się na nie, oparła głowę na ręku i przymknęła oczy. Po krótkiej chwili zesztywniałe jej rysy zmiękły, lód, w którym uczucia ścięły się w jej piersi, tajał,