Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/247

Ta strona została przepisana.

z pod powiek spuszczonych po marmurowo białym policzku płynąć poczęły łzy, kropla po kropli, bujne, ciężkie, padały na chude ręce i kryły się pomiędzy fałdami żałobnej sukni.
Gdy tak się działo z Martą, chodnikiem Krakowskiego Przedmieścia postępowała para ludzi: kobieta i mężczyzna. Szli krokiem prędkim i lekkim, rozmawiali z sobą z wielkiem ożywieniem. Kobieta młodą była, wystrojona i piękna, mężczyzna młodym także, wytwornie ubranym i bardzo przystojnym.
— Mów pan co chcesz, przysięgaj jak chcesz, a nie uwierzę ci, abyś kiedykolwiek w życiu swem mógł być naprawdę zakochanym!
Mówiąc to młoda kobieta śmiała się ustami i oczami. Z za ust jej koralowej barwy ukazywały się dwa rzędzy białych i drobnych zębów, piwne źrenice błyskały i rzucały dokoła szybkie wejrzenie. Mężczyzna westchnął. Była to parodya westchnienia mieszcząca w sobie więcej żartu i wesołości, niż śmiech kobiety.
— Nie wierzysz mi, piękna Julciu, a jednak Bóg mi świadkiem, żem kochał się przez dzień cały nie tylko naprawdę, ale szalenie, bez pamięci! Wystaw bo sobie taką boską istotę! Wysoka jak topola, oczy wielkie czarne, płeć jak alabaster, włosy jak krucze pióra, olbrzymie i nie sztuczne, powiadam, że nie sztuczne, ale własne, już ja się na tem znam... smutna,