ciągu dramatu mojego życia. Ach! był to dramat... wyobraź sobie, że dnia tego spotkawszy na ulicy pannę Malwinę X., ukłoniłem się jej tylko zdaleka, koło drzwi Stępkosia przeszedłem ze schyloną głową i z westchnieniem w piersi, ujrzałem na afiszu Piękną Helenę i nie poszedłem do teatru, słowem, pogrążony zostałem w rozpacz tak ponurą, że gdyby mię poczciwy Bolek nie zaprowadził nazajutrz do pewnego mieszkania przy ulicy Królewskiej, gdzie ujrzałem najpiękniejszą z bogiń ziemskich...
— O! o! nawpół ze śmiechem, nawpół z zalotnem oburzeniem przerwała kobieta, bez komplementów tylko, bez komplementów.
— Byłbym już dotąd, ciągnął mężczyzna, byłbym już dotąd... znalazł tę, która znikła z przed oczów moich...
— I której pan nie szukałeś więcej...
— Nie szukałem...
— I zapomniałeś o niej...
— Nie zapomniałem, och nie zapomniałem. Ale rana serca zabliźniła się jakoś... cóż robić? vivre c’est souffrir...
Wymówiwszy ostatnie wyrazy młody człowiek podniósł w górę spojrzenie pełne malancholii i zagwizdał zcicha aryę Kalchasa z pięknej Heleny.
Nagle przestał gwizdać, stanął i zawołał:
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/249
Ta strona została przepisana.