uczuć stargana usiadła tu na chwilowy spoczynek, wiele może osób przechodzących ulicą patrzało na nią, ale ona nie widziała nikogo. Cała dusza jej błądziła za tymi błękitami, w których zatonęły jej oczy, tam szukała ona jakiejś siły dobrej i potężnej, któraby chciała i mogła skruszyć gnębiącą ją fatalność. Tuż nad głową zatopionej w zadumie kobiety ozwały się dwa głosy.
— Pani! mówił głos jeden, męski i zniżony wzruszeniem czy uszanowaniem.
Marta nie usłyszała tego głosu.
— Marto! Marto! zawołał głos drugi, kobiecy.
Głos ten Marta usłyszała, dźwięczały w nim brzmienia znane jej dobrze, zdawna. Wydało się Marcie, jakoby w tej chwili przeszłość zawołała na nią po imieniu. Powoli i jakby z ciężkością źrenice jej oderwały się od wysokich błękitów i spłynęły na twarz kobiety, która stała przed nią, sobolową mufkę na śnieg pod stopy swe rzuciła a ku niej wyciągnęła dwie drobne ręce, zamknięte w liliowych połyskujących rękawiczkach.
— Karolina! szepnęła Marta ze zdziwieniem tylko zrazu, po chwili jednak jaśniejszy promień przebiegł po twarzy jej i stopił nieruchomość jej rysów.
— Karolcia! wymówiła głośniej i powstała.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/252
Ta strona została przepisana.