Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/253

Ta strona została przepisana.

Pochwyciła obie podawane jej ręce kobiety. — Karolcia! powtórzyła; — mój Boże, tyżeś to doprawdy?
— Tyżeś to, Marto? wzajemnie zapytała kobieta w atłasach i sobolach i błyszczące swe oczy ze smutkiem zatapiała przez chwilę w bladej, wychudłej twarzy, która na widok niej zadrżała radością. Ale w oczach tych smutek nie mógł snać gościć długo.
Kobieta w atłasach zaśmiała się i zwrócona do towarzysza swego rzekła:
— Czy widzisz, panie Aleksandrze, jak się to ludzie spotykają na świecie, wszakże my z Martą znamy się od dzieciństwa!
— Tak, od dzieciństwa! powtórzyła Marta, teraz dopiero spostrzegając wesołego Olesia i witając go ukłonem.
— Po kim nosisz żałobę? pytała kobieta w sobolach, szybkie spojrzenie rzucając na nędzny ubiór Marty.
— Po mężu.
— Po mężu! a więc owdowiałaś! to szkoda! przystojny był chłopak z twego Jasia, jesteś więc wdową; gdzież mieszkasz stale, na wsi czy tutaj?
— Tu w Warszawie.
— Tu, a dlaczego nie wróciłaś na wieś?
— Wieś mego ojca w kilka miesięcy po ślubie moim sprzedano z licytacyi.