świeżym rumieńcem, usta posiadały barwę koralu, a ciemne oczy połysk młody i żywy. Świeżość jednak tej kobiety nie była zupełną. Wszystko w niej było młode i na pozór przynajmniej pogodne, oprócz czoła. Na czole tem oko wprawne do czytania w twarzach ludzkich mogłoby dojrzeć ślady długiej i nie skończonej jeszcze historyi życia, serca, a może i sumienia. Obok twarzy młodej, świeżej, pięknej, czoło to samo jedno zwiędłe było i nawpół zestarzałe. Przebiegały je wszerz zaledwie widzialne, lecz gęste niteczki zmarszczek, pomiędzy ciemnemi brwiami leżała na niem nieruchoma i na zawsze już tam zapewne wyryta bruzda. Pomimo świeżości policzków, karminu ust, blasku oka i bogactwa stroju tej kobiety wyraz czoła jej obudzić mógłby w pilnym i pojętnym badaczu twarzy ludzkich trzy uczucia: nieufność, ciekawość i litość.
Od kilku minut dopiero pomiędzy dwoma kobietami temi trwało milczenie. Marta przerwała je pierwsza. Podniosła głowę z nad poduszki, na której wspierała się przez chwilę, i zwracając wzrok na towarzyszkę, rzekła:
— Opowiadanie twoje, Karolciu, wprawiło mię w zdumienie wielkie. Któżby mógł przypuścić, że pani Herminia postąpi z tobą kiedy w sposób tak okrutny! Ona, która cię przecież wychowała, blizka krewna twoja podobno...
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/260
Ta strona została przepisana.