Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/262

Ta strona została przepisana.

kowym kostiumie zaśmiała się krótkim, suchym śmiechem, którego dźwięk sprzeczając się z całą powierzchownością, zgadzał się ze zwiędnięciem czoła i tak jak ono obudzać mógł ku niej nieufność lub litość. Marta doświadczyć musiała ostatniego tego uczucia.
— Biedna Karolino! rzekła, ileś ty przecierpieć musiała, wyszedłszy w świat tak sama jedna, bez żadnych środków do życia...
— Dodaj do tego, moja droga, zawołała Karolina patrząc ciągle w sufit, dodaj do tego, że wyszłam w świat z nieszczęśliwą miłością w sercu.
— Tak, dodała, prostując się i zwracając wzrok na towarzyszkę, wiedz bowiem, że kochałam naprawdę, kochałam okropnie syna p. Herminii, tego pana Edwarda, który (pamiętasz go zapewne), śpiewał tak czule: „O, aniele, co z tej ziemi!“ i miał także szafirowe oczy, któremi zdawał się patrzeć w samą głąb duszy... tak, kochałam go bardzo... byłam tak niedorzeczną, że kochałam... Mówiła to wszystko tonem żartobliwym, przy ostatnich wyrazach wybuchnęła głośną, długą, dźwięczną gamą śmiechu. Tak, wołała śmiejąc się, byłam tak niedorzeczną... kochałam, o! jakże byłam niedorzeczną!...
— A on? ze smutkiem zapytała Marta, czy kochał cię także prawdziwie? Co uczynił