Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/267

Ta strona została przepisana.

i owszem jestem mu wdzięczną... popchnął mię w świat, nauczył mnie życia i wielkich prawd jego...
Wyciągnęła rękę, wzięła ze stojącego na stole kryształowego spodka różaną konserwę, i chrupiąc ją w białych zębach, przydeptała znowu silnie drobną stopą włóczkowego wyżełka. Bieguny poruszyły się żwawiej i zakołysały leżącą nad długim fotelu kobietę. Źrenice jej powolnym ruchem błądzące po otaczających przedmiotach, podobne były w tej chwili do wielkiego brylantu połyskującego na palcu pod blaskiem ognia; jaskrawe barwy tęczowe migotały w nich jak w wypoliturowanych mrozem kryształach lodu. Ale oczy Marty wpatrzone w twarz dawnej towarzyszki dzieciństwa i młodości, wyrażały głęboki namysł połączony z palącym niepokojem.
— Pchnął cię w świat, mówisz, wyrzekła po chwili zwolna i zniżonym głosem, cóż to za dobrodziejstwo. Świat ten dla biednej kobiety taki straszny, duszący... Nauczył się prawd życia? czy tych, które ukazują istocie ludzkiej przecież bezdenne różnice leżące pomiędzy ludźmi i ludźmi? Okropne to prawdy! Nie stworzył ich Bóg, ale wytworzyli ludzie...
— A nam co do tego? zawołała Karolina z krótkim swym suchym śmiechem. Czy Bóg je stworzył czy ludzie wytworzyli, dość że