istnieją one, te prawdy mówiące mężczyznie: będziesz uczył się, pracował, zdobywał i używał! kobiecie: będziesz cackiem i za igraszkę mężczyznie służyć! Boskie czy ludzkie, prawdy te znać nam trzeba, aby nie zjadać sobie serc w nadaremnych zgryzotach, nie trawić młodości w próżnem chwytaniu nie dających się pochwycić promieni słonecznych; aby dać za wygranę temu, co nie dla nas istnieje na świecie, i w gonitwie za cnotą, miłością, szacunkiem ludzkim lub tym podobnemi bardzo pięknemi rzeczami — nie umrzeć z głodu...
— Tak, ledwie dosłyszalnym głosem wymówiła Marta, nie umrzeć z głodu... oto najwyższe dobro, o jakiem marzyć, jakie osiągnąć wolno ubogiej kobiecie!
— Doprawdy? przeciągłym tonem zapytała Karolina i palcem, na którym właśnie błyszczał brylant, wskazując otaczające przedmioty, dodała:
— A jednak... zobacz... obejrzyj się...
Marta nie obejrzała się, tylko otworzyła usta, jakby zadać chciała towarzyszce pytanie jakieś, które jednak powściągnęła szybko. Obie kobiety milczały dość długo. Karolina kołysała się wciąż zwolna, chrupała cukierek po cukierku, nie odrywała wzroku od twarzy Marty, która pogrążona w zamyśleniu siedziała ze skronią opartą na ręku i ze spuszczonemi powiekami.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/268
Ta strona została przepisana.