— Po co? po co? o! o! o!
Wykrzykniki te padały w przestrzeń wraz z urywkowymi spadami krótkiej, suchej gamy śmiechu i wraz z nią umilkły.
Obie kobiety milczały znowu dłużej jak wprzódy.
— Marto! ile ty masz lat?
— Dwudziesty piąty zaczęłam niedawno.
— A ja dwudziesty czwarty. O rok więc młodsza jestem, o ileż mędrsza od ciebie! ileż dalej zaszłam w życiu niż ty biedna ofiaro marzeń i złudzeń!
Znowu milczały chwilę. Marta z wyrazem stanowczości na twarzy podniosła głowę.
— Tak, Karolino, widzę sama, że mędrszą być musisz odemnie, że dalej w życiu zaszłaś. Posiadasz dostatek, jesteś zapewne spokojna o swe jutro, gdybyś jak ja miała drobne dziecię, nie potrzebowałabyś oddawać je na poniewierkę ludzką, ani patrzeć, jak ci w oczach słabnie, blednie, niknie... Znam cię tak dawno jak dawno sięgnąć mogę pamięcią, byłyśmy razem dziećmi i młodemi dziewczętami, lubiłyśmy się wzajemnie... a jednak jam dotąd nie śmiała zapytać cię, skąd się wziął u ciebie ten dostatek, którym cię widzę otoczoną, jakim sposobem zdołałaś wybrnąć z ubóstwa, z nędzy, o której napomykałaś mi w swej rozmowie... Nie śmiałam zapytać cię o to, bo widziałam,
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/270
Ta strona została przepisana.