— Nie miałam żadnego wcale talentu.
— Możeś miała bogatych krewnych, którzy ci majątek dali?
— Bogatych krewnych miałam, ale nie dali mi oni nic.
— A więc... zaczęła Marta.
— A więc, przerwała kobieta w atłasach i nagle podniosła się z ruchomego swego siedzenia. Włóczkowy piesek zakołysał się a nią gwałtownie, bieguny kolebki ze stukiem uderzyły o posadzkę. Ona sama stanęła wyprostowana przed kozetką, na której siedziała Marta.
— Byłam piękną, wymówiła i ...i zrozumiałam, jakie jest jedyne możliwe dla mnie miejsce na ziemi.
— Ach! zcicha zawołała Marta i uczyniła poruszenie takie, jakby porwać się chciała z siedzenia. Ale stojąca przed nią kobieta trzymała ją przykutą do miejsca siłą swego wzroku. Stała z nieruchomą postacią i twarzą, płowe włosy jej i gibka, cienka kibić nurzały się w różowej łunie żaru. Podniosła brwi lekko i w twarz Marty patrzała głęboko i upornie oczami, w których teraz palił się ciemny blask posępnego zapału.
— Cóż? zaczęła po chwili, przelękłaś się, naiwna istoto, chcesz uciekać? dobrze, idź sobie! masz wszelkie prawo podjąć z ziemi
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/272
Ta strona została przepisana.