garść błota i w twarz mi ją cisnąć. Któż ci prawa tego odmówić dziś może? dziś posiadasz je jeszcze...
Marta oczy dłonią przysłoniła.
— Zasłaniasz oczy, nie chcesz patrzeć na mnie. Zapytujesz swej myśli, czyliż to ja doprawdy jestem tą niewinną, naiwną, idealną Karolcią, która biegała z tobą po kwiecistej łące twego ojca i fruwała w zawrotnym walcu po lśniących posadzkach domu p. Herminii; która lubiła namiętnie białe róże i konwaliowe wonie, a w powodzi księżycowych promieni widziała pływające szafirowe oczy pana Edwarda?... O, ja to jestem, ja sama... ale jeśli cię widok mój zbyt razi, możesz nie patrzeć na mnie... posłuchaj tylko.., Postąpiła parę kroków i usiadła na kozetce obok Marty.
— Posłuchaj, powtórzyła. Czyś ty zapytywała siebie kiedy i czyś zdała kiedy przed sobą dokładną sprawę o tem, czem jest na świecie kobieta? Pewno nie. Otóż ja ci powiem: Nie wiem już jak tam jest według praw boskich, o których mówiłaś przed chwilą... ale wedle praw i obyczajów ludzkich, kobieta nie jest człowiekiem, kobieta to rzecz. Nie odwracaj odemnie głowy. Mówię prawdę, względną może, ale prawdę. Czy chcesz widzieć ludzi? patrz na mężczyzn. Każdy z nich żyje na świecie sam przez się, nie potrzebuje aby
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/273
Ta strona została przepisana.