Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/278

Ta strona została przepisana.

i krwawym rumieńcem, głos drżał i wyrwał się z piersi, gdy mówić zaczęła.
— Niedawno jeszcze, niedawno, gdyby ktokolwiek ośmielił się mówić do mnie tak jak ty mówiłaś Karolino, uczułabym śmiertelną obrazę... może gniew szalony... teraz nie czuję nic prócz wielkiej boleści, większego jeszcze wstydu. Muszę być doprawdy czemś mniej niż człowiekiem, skoro nie zawiniwszy nic, nie uczyniwszy cienia złego, nie szukając po świecie niczego, niczego prócz uczciwej pracy, spotkałam to co... spotkałam... Och, jakże nizko, nizko upadłam!... i za cóż? i za jakąż winę?
Stała chwilę nieruchoma, z oczami posępnie wlepionemi w ziemię. Po chwili łagodniej trochę rzekła:
— Nie pogardzam tobą, Karolino, nie cisnę na ciebie, jak mówiłaś, garścią błota. Boże mój! wszakże ja wiem, czem jest życie kobiety ubogiej... kosztuję go od kilku miesięcy... dziś połknęłam kroplę jego najbardziej gorżką. Nie pogardzam więc tobą, ale pójść w twoje ślady nie mogę... nie, nigdy... nigdy...
Umilkła znowu i tym razem jasnym wzrokiem patrzała w jeden punkt przestrzeni. Tam oczami wyobraźni ujrzała jeden z obrazów swej przeszłości.
Nie był to przecież żaden z obrazów mi-