na Elizejskie pola, kędy biali aniołowie połączą cię z nieboszczykiem twoim mężem! zabrzmiał przenikający i z gamą ostrego śmiechu spleciony głos Karoliny.
Marta stała już o kilka kroków od niej i zarzucała na głowę swoją czarną wełnianą chustkę.
— Bądź zdrowa, biedna Karolino, bądź zdrowa! zawołała stłumionym głosem i wybiegła do sąsiedniego pokoju, gdzie nad okrągłym mahoniowym stołem paliła się już różowa lampa. Była blizko drzwi, gdy uczuła się przytrzymaną za ramię. Obok niej stała Karolina z wargami drżącemi od śmiechu, ze zwiędłem swem czołem falującem drobnymi zmarszczkami i z ciemnym połyskiem w źrenicach.
— Słuchaj! rzekła, śmiać mi się chce doprawdy z ciebie! jesteś egzaltowana: przedziwnie naiwna, jesteś, moja droga, wielkiem jeszcze dzieckiem. A jednak żal mi cię! nie wiem nawet, dlaczego, bo i cóż mię nakoniec obchodzić może co się tam z tobą stanie? Dla mnie i lepiej, iż nie będziesz moją sąsiadką, jesteś zbyt piękną... Ale... ale pierścionek twój żywił mię przez parę tygodni... nie jest przecie koniecznym obowiązkiem powołania mego bytu, abym była niewdzięczną. Jedną ręką silnie przytrzymywała ramię młodej kobiety, drugą wyciągnęła ku oknu.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/280
Ta strona została przepisana.