Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/281

Ta strona została przepisana.

— Pomyśl, mówiła, tam tak zimno, ludno i zarazem pusto. Tłumy cię zadepcą, pustka cię pochłonie... Wróć się...
— Puść mię, szepnęła gwałtownie Marta, nie złorzeczę ci, ale mówić z tobą nie mogę... przyszłam tu po chwilę przyjaźni i spoczynku, znalazłam nową boleść i największy wstyd życia... puść mię!
— Jedno jeszcze słowo posłyszeć musisz... młody ten człowiek, który szedł dziś ze mną ulicą, kocha się w tobie szalenie... odda wszystko, co ma...
— Puść mię! głośno już i z jękiem krzyknęła Marta i ze spazmatyczną siłą targnęła ramię swe objęte ręką pochylonej ku niej kobiety. Ręka ta opadła. Marta rzuciła się ku drzwiom.
Przebyła już kilka stopni rzęsiście oświetlonych wschodów, kiedy usłyszała za sobą szelest atłasu.
— Wróć się! zawołał na nią głos z góry, będziesz żebraczką!
Kobieta w żałobie biegła po wschodach nie odpowiadając.
— Będziesz kradła! powtórzył głos.
Kobieta nie odwróciła głowy i zstąpiła kilka wschodów niżej.
— Umrzesz z głodu razem z twojem dzieckiem.