Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/282

Ta strona została przepisana.

Na dźwięk ostatniego wyrazu kobieta stanęła, odwróciła twarz śmiertelnie bladą i oczy rozpalone ponurym ogniem wlepiła w postać stojącą u szczytu wschodów. Obfite światło gazowe oblewało postać tę malując srebrem fiolety jej sukni; wielka kamea świeciła u szyi błękitnawą barwą, złote kolce drżały pomiędzy gęstwiną długich włosów, podnoszących się lekko od przewiewu wiatru wnikającego otwartemi na ulicę drzwiami. Stała z pochyloną naprzód głową i postacią, z wargami drżącemi śmiechem, z zimnemi oczami rzucającemi tęczowe połyski z pod zwiędłego czoła. Marta wlepiała w nią przez chwilę wzrok suchy, rozpalony, przerażony i ponury, potem odwróciła się nagle, poskoczyła naprzód i w mgnieniu oka zniknęła wpółzmroku ulicy.
Kilka minut zaledwie upłynęło, gdy temi samemi drzwiami, za któremi zniknęła Marta, wbiegł wesoły Oleś, kilku skokami przebył wschody i wpadł do mieszkania Karoliny.
— I cóż? zapytał z kapeluszem w ręku stając na progu salonika. Poszła? Zdaje mi się, że poznałem ją idącą przeciwległym chodnikiem. Kiedyż wróci?
Zadawał te pytania tonem krótkim, pośpiesznie; w czarnych błyszczących oczach jego malowała się niecierpliwość człowieka bez woli i rozwagi, poddającego się doznanemu wrażeniu.