— Nie wróci wcale, odpowiedziała kobieta siedząca przed kominkiem, na tem samem miejscu, na którem przed kilku minutami siedziała Marta. Ramiona jej skrzyżowane były na piersi, oczy utkwione w żarzące się węgle. Nie zwróciła wzroku na wchodzącego młodego mężczyznę i na niecierpliwe pytania jego odpowiedziała tonem krótkim, więcej niż obojętnym, bo niechętnym.
— Nie wróci? zawołał Oleś rzucając kapelusz swój na sprzęt najbliższy i postępując w głąb pokoju, jak to? nie wróci? czyliż nie jesteście panie przyjaciółkami do dzieciństwa?
Kobieta milczała. Młody mężczyzna niecierpliwił się coraz bardziej.
— Cóż powiedziała? zapytał nagląco.
— Powiedziała, odparła zwolna kobieta, nie zmieniając postawy ani kierunku wzroku, powiedziała, że dotąd jeszcze kocha swego męża...
Oleś szeroko roztworzył oczy.
— Męża? wymówił jakby nie dowierzając uszom własnym, nieboszczyka męża?
Parsknął śmiechem, podniósł twarz ku sufitowi i śmiał się głośno i długo! Męża! powtórzył, i czegoż ona chce jeszcze od tego biedaka, wszakże on już nie żyje! o! wierne serce... niepocieszona wdowa, jakie to czułe! Śmiał się wciąż, ale w śmiechu jego zadźwięczały przy końcu fałszywe nuty. Drgnęło w nich coś nakształt żalu i przykrego rozdrażnienia...
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/283
Ta strona została przepisana.