odprawiłam? Ależ zgadzać się to może nie będzie z miłosierdziem chrześcijańskiem?...
— Powiesz jej pani, że robotnica, która miała nieszczęście spotkać na dziedzińcu tym owego młodego i światowego kawalera, odeszła stąd sama i dobrowolnie.
Słowa te rozległy się po wielkiej izbie, wymówione głosem dźwięcznym i przenikającym. Marta powstała z siedzenia i z podniesionem czołem, z drżącą wargą patrzała prosto w twarz Szwejcowej.
— Jestem kobietą biedną, bardzo biedną, mówiła dalej, ale jestem uczciwą, i nie miałaś pani żadnego prawa mówić do mnie w ten sposób. Nie opatrzność to oddała mię opiece pani i przyprowadziła tutaj, ale własna moja nieudolność. Przyszłam tu, bo gdzieindziej pracować nie umiałam; pani wiesz o tem bardzo dobrze i potrafiłaś zrobić dla siebie dobry użytek z położenia mego. Praca moja kilka razy więcej warta, niż to co mi pani za nią dajesz... Ale nie o tem mówić chciałam. Zawarłam dobrowolną umowę i dopełniłam jej warunków. Nędzę cierpieć muszę, ale znosić obelgi... pomimo wszystkiego... nie mogę... nie, jeszcze nie mogę! Żegnam panią!
Przy ostatnich wyrazach zarzuciła chustkę na głowę i zwróciła się ku drzwiom. Robotnice ścigały ją spojrzeniami, młodsze z sympatyą
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/298
Ta strona została przepisana.