— Byłeś pan tak dobry, że wspomogłeś mię poradą i datkiem, przyzłam więc znów do pana...
— Czemże pani służyć mogę?
Przemawiał grzecznie, ale zimniej jak wprzódy. Roztargnione jego oczy zwracały się co chwila ku leżącym na stole papierom.
— Utraciłam zajęcie w szwalni, w której zarabiałam 40 gr. dziennie. Czy nie wiesz pan o jakiem miejscu stosownem dla mnie, o jakiemkolwiek...
Księgarz spuścił oczy i stał chwilę w milczeniu.
Do uprzedniego zakłopotania jego dołączyło się teraz trochę zmieszanie a nawet zniecierpliwienie.
— A! rzekł po chwili, czyniąc obu rękami gest oznaczający pożałowanie, trudno, pani! trzeba coś umieć, trzeba koniecznie coś umieć...
Nie dokończył swej myśli i umilkł. Marta ściskała w obu dłoniach końce chustki, którą miała na głowie.
— A więc, rzekła po chwili, cóż ja uczynię?
Powiedziała to w taki sposób, że księgarz podniósł wzrok i popatrzył na nią uważnie. Głos jej posiadał dźwięki krótkie i nieco ostre, w zapadłych oczach palił się ogień, ale nie boleści jak dawniej, nie milczącego, przejmującego błagania, lecz jakby tłumionego
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/310
Ta strona została przepisana.