głuchego gniewu. Patrząc na nią i słuchając jej głosu, możnaby rzec, że do człowieka tego, z którym rozmawiała czuła jakąś urazę, że czyniła go w duchu odpowiedzialnym po części za to, czego doświadczała.
Księgarz chwilę jeszcze pomyślał.
— Smutno mi, rzekł, bardzo smutno, widzieć w takiem położeniu żonę człowieka, którego znałem i poważałem. Zdaje mi się, że będę mógł jeszcze coś dla pani uczynić... chociaż będzie to tylko nowa próba. Znajomi moi, państwo Rzętkowscy, potrzebują teraz właśnie kogoś... kogoś do... pokojowej usługi... jeżelibyś pani miejsca takiego życzyła sobie.
— Proszę o nie pana, bez chwili namysłu rzekła Marta.
— W takim razie napiszę kilka słów do państwa Rzętkowskich. Jeżeli pani będziesz życzyła sobie, udasz się do nich z tą kartką...
— Udam się z pewnością, wymówiła kobieta.
Księgarz napisał pośpiesznie kilkanaście słów na ćwiartce papieru i wręczył ją oczekującej kobiecie. Spieszył się, niespokojny był i ciągle jakby zmartwiony. Natychmiast po oddaniu listu ukłonił się...
Ukłon ten był wyraźnie pożegnalnym, znaczył tyle co: nie mam czasu, i nic więcej uczynić nie mogę! Marta wyszła z księgarni.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/311
Ta strona została przepisana.