odwróciła się ku oknu i kurczowo załamała dłonie. Jeżeli nie dam jej lepszych wygód, myślała, zachoruje... lepszych wygód, co za szalona myśl! za dni dwa, trzy nie będę miała za co izby ogrzać i ciepłej strawy dla niej zgotować!
— A! rzekła do siebie po chwili, niema co czynić! trzeba iść i przeprosić Szwejcowę!
Poszła na ulicę Freta. Otwierając drzwi posępnej pracowni, zdziwiła się nad sobą więcej jeszcze niż wtedy, gdy wchodziła do księgarni. Czuła się wprawdzie upokorzona nieco, ale uczucie to było niczem w porównaniu z panującą w niej żądzą zostania napowrót przyjętą w to miejsce, które przed parą dniami opuściła dobrowolnie.
Szwejcowa nie okazała na widok jej najmniejszego zdziwienia. Po obwisłych wargach poważnej matrony przemknął tylko szybki uśmiech i oczy jej błysnęły ostro z za okularów. Robotnice popodnosiły głowy i patrzały na przybyłą, jedne z ciekawością, inne z ironią i złośliwem zadowoleniem. Pod spojrzeniami dwudziestu przeszło par oczów, Marta uczuła gorący płomień na policzkach i czole.
Była to męczarnia straszna, ale trwała zaledwie sekundę. Naczelniczka zakładu i jej córka przestały krajać płótno. Oczekiwały snać od dawnej swej robotnicy pierwszego słowa.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/316
Ta strona została przepisana.