Bardzo żałuję, ale miejsce już zajęte... nie mogę.
Marta ledwie dostrzegalnym ruchem skinęła głową i wyszła z pracowni. Otwierając drzwi usłyszała za sobą szmer złożony z cichych bardzo szeptów a jeszcze cichszych chichotów. Zrozumiała, że jest przedmiotem szyderstwa lub jałowego politowania dwudziestu przeszło osób, i uczuła znowu płomień w piersi i czole. Znalazłszy się jednak na ulicy opanowaną została zaraz jedyną, wyłączną myślą. — Nie mogę przecież wrócić tak z pustymi rękami! Muszę dziś koniecznie izbę cieplej ogrzać a jutro urządzić dla dziecka mięsną jakąś potrawę... inaczej... zachoruje... Przez chwilę szła tak jakby nie wiedziała dobrze dokąd idzie, skręcała na lewo i na prawo, zatrzymywała się śród chodnika ze spuszczoną głową: myślała. Potem pewniej już i w prostszym kierunku zaczęła iść ulicą Długą. Idąc dłuższe i ważniejsze spojrzenia zatrzymywała na wystawach sklepowych. Przed jedną z nich stanęła. Był to sklep jubilerski nie zbyt obszerny i nie zbyt wytworny. Takiego znać szukała młoda kobieta, bo po chwilowym namyśle otworzyła drzwi szklanne, parą schodkami nad poziom wyniesiona. Zewnętrzność sklepu omyliła ją. Nie był on tak skromny jak wyglądał. Owszem, w dość obszernym pokoju
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/319
Ta strona została przepisana.