razemniewymownej miłości tkwiły w dziecięcej twarzyczce, spokojnie uśpionej śród bieli poduszek. Dla niej, wymówiła po chwili, dla siebie, na chleb, na dach, na spokój — pracować będę!
Stanęła przed oknem. Noc była ciemna, Marta nie widziała nic, ani stromych dachów, które jeżyły się poniżej wysokiego poddasza mnóstwem wschodów i załomów, ani ciemnych zakopconych kominów nad dachami sterczących, ani latarni ulicznych, których mętne blaski nie dosięgały wysokości jej okienka. Nie widziała nawet nieba, bo pokryte było chmurami i nie świeciło żadną gwiazdą. Ale gwar wielkiego miasta dochodził uszu jej nieustanny, choć nocny, ogłuszający, choć stłumiony odległością. Pora nie była zbyt późną; na szerokich, wspaniałych ulicach zarówno jak śród ciasnych i mrocznych uliczek, ludzie chodzili jeszcze, jeździli, gonili za przyjemnością, szukali zysku, biegli tam, gdzie wzywała ich ciekawosć myśli, rozkosz serca lub nadzieja zdobyczy.
Marta opuściła czoło na splecione ręce i zamknęła oczy. Wsłuchiwała się w tysiączne głosy, zlane w jeden głos olbrzymi, i choć niewyraźny, monotonny, a jednak pełen gorączkowych wybuchów, nagłych uciszeń się, głuchych wykrzyków i tajemniczych szmerów.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/32
Ta strona została skorygowana.