znajdowała się znaczna ilość wyrobów ze złota i drogich kamieni. Tylko że istotna zamożność wskutek nieumiejętności wykazywania jej albo i z umyślnej intencyi nie występowała na pokaz przechodniom. Że zewnętrzna prostota sklepu pochodziła z umyślnej intencyi jego właściciela, można było na pewno prawie przypuszczać, widząc, jak w otoczeniu pomocników swych i zapewne uczniów pracował on własnoręcznie. Był to człowiek przysadzisty, rumiany, szpakowaty, z dobrodusznym uśmiechem i wielkim sprytem w małych burych oczach. Na widok wchodzącej kobiety powstał i z grzecznością zapytał, czego żąda.
— Przepraszam pana, jeżeli źle trafiłam, rzekła Marta; sądziłam że nabędziesz pan może u mnie pewien złoty przedmiot.
— Dlaczegożby nie? pani dobrodziejko, dlaczegożby nie? odpowiedział jubiler ze sprytnemi błyszczącemi oczami, jakiż to jest przedmiot?
Przez chwilę nie było odpowiedzi. Marta stała na środku sklepu z oczami nieruchomie utkwionemi w ziemię. Rysy jej powleczone bladością marmuru sztywne były i wyprężone. Możnaby rzec, iż skończyła rozmowę z własnym wnętrzem swem rozpoczętą i że zdobywa się właśnie na ostatnie słowo rozmowy tej, mający wyrażać jakieś z ciężkim trudem wywalczone postanowienie.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/320
Ta strona została przepisana.