Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/324

Ta strona została przepisana.

— Panią! panią! wyjąkał, jakże to... dlaczego to... ależ to...
— Tak, mnie, powtórzyła kobieta pewnym głosem. Jestem bez żadnego sposobu do życia... widzę, że robota jubilerska nie ma w sobie nic, coby przechodziło me siły, owszem zdaje mi się, że spełniłabym ją dobrze, ponieważ trzeba tu dobrego smaku, a ja kiedyś miałam możność wyrobić go w sobie... wprawdzie musiałbyś pan mię uczyć z początku, ale nie trwałoby to długo... ręczę panu, że pracowałabym usilnie i pojętnie... przyjęłabym zresztą zapłatę najmniejszą, choćby jakąkolwiek... jakąkolwiek...
Jubiler ochłonął ze zdziwienia. Zrozumiał już, o co szło kobiecie, która przyniosła mu do sprzedania obrączkę ślubną. Nizkie jego czoło zmarszczyło się jednak dość wyraźnie, bystre oczy migotały zmięszaniem.
— Widzi pani dobrodziejka, zaczął, ja właściwie uczniów w sklepie moim nie miewam; ci panowie są już usposobieni, wyuczeni...
Marta spojrzała w stronę stołu, przy którym siedzieli robotnicy. Jeden z nich, ten który rysował, wstał właśnie i wyszedł do sąsiedniego pokoju.
— Umiem rysować, rzekła Marta, to jest, poprawiła się szybko, umiem rysować o tyle, aby módz wykonywać dla jubilerskich wyrobów odpowiednie wzory.