Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/325

Ta strona została przepisana.

Wymawiając te słowa z rodzajem gorączkowego pośpiechu, postąpiła ku podłużnemu stołowi i usiadła na miejscu tylko co przez jubilerskiego rysownika opuszczonem. Młodzi ludzie przy stole pracujący usunęli się nieco z krzesłami, przewracali swą robotę i patrzyli na zasiadającą śród nich kobietę ze zdziwieniem połączonem z ironią. Bez ironii, ale z wielkiem także zdziwieniem patrzał na nią jubiler. Ona nie zważała na nic, nie widziała. Pochwyciła ołówek i na ćwiartce białego papieru, którą tuż przed sobą znalazła, rysować zaczęła. Cisza zupełna panowała w sklepie. Na pochyloną twarz kobiety występował rumieniec, pierś jej oddychała powoli i głęboko, ręka pewnym ruchem, bez najmniejszego drżenia rzucała na papier lekkie, krótkie lub powłoczyste rysy.
Rysownik, który przed chwilą wyszedł był do sąsiedniego pokoju, wracał do sklepu, ale ujrzawszy miejsce swe zajętem zatrzymał się w progu. Był to 23-letni może mężczyzna starannie ubrany, z ufryzowanemi włosami i wymuskanym wąsikiem. Zapuścił ręce w kieszenie, oparł się niedbale o róg ściany i z uśmiechem na ustach zamieniał wzrokiem z towarzyszami żartobliwe znaki porozumienia.
— Ależ pani dobrodziejko... ozwał się zniecierpliwiony trochę jubiler.