Siedzący przy stole piętnastoletni chłopak parsknął śmiechem. Młody człowiek z ufryzowanymi włosami mówił dalej.
— Jeżeli tedy wstrzymujesz się pan od spełnienia żądania tej pani przez wzgląd dla mnie, nie rób sobie proszę żadnej subjekcyi. Wiesz pan przecie, że i bez tego nie będę już pracował u pana dłużej nad parę tygodni, mam pewność bowiem, że w tym czasie otrzymam posadę w biórze budowniczego miasta Warszawy... Mówił to z trochą ironii i z zupełną niedbałością. Znać w nim było człowieka, dla którego sklep jubilera był tylko stacyą na drodze ku miejscom wyższym i zyskowniejszym.
— Tak, tak, rzekł jubiler, wiem o tem, że pan opuścisz mię wkrótce... ależ nie mogę przecie...
— Ile pan płacisz temu panu? wpadła mu w mowę Marta.
Jubiler wymienił cyfrę zapłaty, jaką codziennie udzielał ufryzowanemu młodzieńcowi.
— Poprzestanę na połowie zapłaty tej, rzekła kobieta. Tym razem jubiler obydwoma już dłońmi potarł czuprynę.
— Aj! aj! zawołał przechodząc od jednego stołu do drugiego, toż mi pani dopiero klina wbijasz w głowę. Spojrzał mimochodem na wyrysowany przez Martę wzór bransolety.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/327
Ta strona została przepisana.