Wykrzyk ten był w zupełności dobrodusznym. Zadźwięczał w nim nawet żal przemysłowca, który dla względów nie obchodzących go bezpośrednio tracił dobry interes.
Marta uśmiechnęła się.
— Jestem kobietą, rzekła, tak, to prawda. I cóż stąd? Umiem rysować wzory...
— No tak! tak! trąc czuprynę i siadając pomiędzy pomocnikami swymi zawołał jubiler, ale widzisz pani, byłaby to rzecz nowa, całkiem nowa... ja przyznam się, nie bardzo lubię wszelkich nowości!... Jak pani widzisz, pracują tu u mnie młodzi ludzie... świat jest złośliwy... rozumiesz pani?
— Rozumiem, przerwała Marta, i dziękuję panu za objaśnienia, które nie są dla mnie żadną nowością. Czy nabywasz pan moją obrączkę?
— Nabywam, pani dobrodziejko, nabywam... Zerwał się z krzesła, pobiegł do innego stołu, wysunął szufladkę i stał nad nią przez chwilę trochę zamyślony.
— Oto są pieniądze, rzekł podając kobiecie dwie asygnaty.
Marta skinęła głową i zmierzała ku drzwiom. Od progu już zwróciła się twarzą ku jubilerowi.
— Mówiłeś mi pan, że obrączka moja
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/329
Ta strona została przepisana.