Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/331

Ta strona została przepisana.

wstępowała na nie powoli, parę razy potknęła się o stromy stopień nie widząc go śród zapadającego zmroku, lub nie widząc nic przed sobą. Niema i zimna jak grób weszła do izby, przelotne tylko spojrzenie rzuciła na skurczoną przed kominem dziewczynkę, nie przemówiła do niej, zdjęła z głowy chustkę i przystąpiła do leżącego na ziemi posłania. Oczy jej szklanno patrzały w przestrzeń. Wyrzutek społeczeństwa! szepnęła, osunęła się na ziemię i legła nieruchoma, z twarzą ukrytą w poduszkę, z rękami splecionemi nad głową. Jancia przypełzła raczej niż przyszła ku miejscu, na którem spoczęła milcząca jej matka, usiadła u nóg posłania, chudemi zziębniętemi ramionami otoczyła swe podniesione kolana i oparła na nich ciężącą widocznie małą główkę.
Milczenie głębokie zalegało izbę, tylko za oknem nizko, na szerokiej przestrzeni szumiało i gwarzyło wielkie miasto, głuche, falujące odgłosy swych gwarów posyłając w to miejsce, w którem opuszczone zda się przez Boga i ludzi kamieniały w objęciach niedoli i zwolna wyziewały ducha — kobieta i dziecię.
Marta leżała na twardej pościeli, w nieruchomości kamiennej, bez żadnej myśli w głowie, bez żadnego innego uczucia jak śmiertelne zmordowanie. Praca umiejętnie podejmowana sprawiedliwie wynadgradzana jest najdziel-