Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/333

Ta strona została przepisana.

gorzało, przyłożyła rękę do piersi, w której dziecięce serduszko uderzało mocą spazmatyczną, rozrywającą.
— O mój Boże! jęknęła kobieta, tylko nie to! wszystko już, wszystko, tylko nie to!
W głębokim zmroku nie mogła wyraźnie dojrzeć twarzy córki. Zapaliła małą lampkę i czteroletnią dziewczynkę jak drobne niemowlę unosząc w ramionach, wystawiła głowę jej na światło. Na policzkach dziecięcia leżały czerwone piętna gorączki, rozszerzone źrenice patrzały z głęboką, choć niemą skargą. Zakaszlała poraz drugi i w zniemożeniu pochyliła ciężką główkę na ramię matki.
O północy z wysokich wschodów kamienicy zbiegała kobieta w czarnej chustce na głowie. Zupełna prawie ciemność panowała wkoło niej a jednak nie chwiała się ona jak przed kilku godzinami, nie spotykała się o strome stopnie i nie stawała śród drogi dla nabrania oddechu. Możnaby rzec, że miałą skrzydła u ramion i nie byłaby to wcale metafora próżna. Niosły ją w istocie i nad ziemią prawie podnosiły boleść i przestrach.
W niespełna pół godziny wracała, ale nie sama.
Szedł z nią dość młody jeszcze mężczyzna, w kapeluszu i dostatniem futrze. Weszli do izby i oboje przybliżyli się do leżącego na