o sześć stopni więcej. Lekarstwo zaś, które przepisałem, przynieś pani jak najprędzej i dawaj je dziecku przez noc całą bez przerwy. Jest może trochę za drogiem, ale już — jedynem...
Odszedł. Marta stała na środku izby ze skrzyżowanemi na piersi ramionami, ze wzrokiem wbitym w ziemię.
— Ogrzać temperaturę izby! czem? kupić lekarstwo! za co?
Nie miała już w kieszeni ani grosza. W pierwszym dniu choroby dziecka posiadała 4 ruble i parę złotych, skarb ten pożarł komin, w którym ogień palił się co dnia, i aptekarsta retorta, do której Marta przybiegała kilka razy na dobę.
Nie targała już teraz włosów swych, nie padała na ziemię i nie uderzała się w piersi z bezdenną pokorą. Była zaledwie cieniem dawnej Marty. Wychudła i zżółkła twarz jej powlekła się wyrazem cierpienia, które stawszy się normalnym stanem ducha, przeniknąwszy sobą najdrobniejsze febry ciała, wrzało w piersi i w głowie głucho i niemo, ale nieustanne. Zsiniałe wargi kobiety ściśnięte były silnie, jak u kogoś, kto nawykł za zwartymi zębami powstrzymywać jęki i okrzyki, zagasłe źrenice jej szklannem spojrzeniem obiegały dokoła izbę.
Może było co jeszcze do sprzedania?
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/336
Ta strona została przepisana.